Jamiroquai - Tauron Arena Kraków - relacja

Czy warto było wydać gruby hajs na bilety a następnie olać alerty pogodowe i zaryzykować zdrowie i życie, żeby przybyć na koncert podstarzałego playboy'a z brzuszkiem i po urazie kręgosłupa? Zdecydowanie tak! Mimo, że aura sprawiła, że bardziej opłacało się przypłynąć kajakiem niż stać w krakowskich korkach, to jednak na całe szczęście Tauron Arena ma dach, dzięki czemu udało się uniknąć przemoknięcia.

Zainstalowanie się pod sceną przebiegło dość spokojnie. Nawet przybywając dość późno można było liczyć na miejsce przy samych barierkach. I tutaj ogromny szacun należy się najpewniej głównemu organizatorowi za brak podziału miejsc na płycie na GC, EE, GCEE czy inne FAGG. Jeden typ biletu, kto przyjdzie wcześniej ten jest bliżej, proste. Było aż tak luźno, że w pewnym momencie zacząłem się martwić o frekwencję. Supportujący duet, czyli raper The Blu Mantic i DJ The Saint doskonale radzili sobie z rozgrzaniem przybyłych do tej pory ludzi, ale i tak zarówno płyta jak i trybuny ziały jeszcze pustką. Na szczęście chyba wszyscy skrzyknęli się na ostatnią chwilę, bo o godzinie rozpoczęcia właściwego koncertu nie było już wstydu. Zespół kazał czekać na siebie jeszcze nieco ponad pół godziny dłużej.

Mając w pamięci wielokrotnie obejrzany, w pewnym sensie kultowy już koncert z Verony, i zestawiając to z obecnym wizerunkiem Jay'a, miałem pewne obawy, czy koncert w Krakowie będzie w jakimkolwiek stopniu przypominał tamto show (pomijając oczywiście pogodę, która była tego dnia nadzwyczaj podobna). Okazało się, że mimo prawie pięćdziesięciu lat na karku i widocznej wyraźnie nadwagi (no i tony wciągniętego koksu w międzyczasie), lider Jamiroquai potrafi jeszcze wykrzesać z siebie całkiem spory płomień z dawnego ognia na scenie. Jednak nie czarujmy się, zadyszka pojawiła się już po trzeciej piosence, a po butelkę z wodą trzeba było sięgać z dużo większą częstotliwością. Mimo wszystko można powiedzieć, że jego forma sceniczna jest zdecydowanie powyżej spodziewanej. Wszystkie kroki i podskoki w swoim charakterystycznym stylu tańca nadal wykonuje lekko i swobodnie, jak gdyby grawitacja się go nie imała. Tylko po prostu rzadziej. Wokalnie to na szczęście nadal klasa światowa i nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Patrząc już teraz na spokojnie na setlistę rzuca się w oczy wyraźna przewaga płyty Travelling Without Moving w procentowym udziale utworów. Aż pięć piosenek ze wspomnianego albumu zabrzmiało w Tauron Arenie. O czymś to niestety świadczy, że mimo, iż nadal jest to trasa promująca najnowszy krążek, usłyszeliśmy z niego jedynie otwierający kawałek. Biorąc jednak pod uwagę tendencje do przedłużania każdego wykonania live poprzez improwizację i popisy muzyków, siłą rzeczy ilość piosenek musi być mniejsza tak, aby nie zajeździć siebie i publiczności. Przyznam, że czułbym się lekko zawiedziony, gdybym nie usłyszał na żywo takich hiciorów jak Cosmic Girl czy Virtual Insanity. Inni fani też mają swoje ulubione kawałki i z dużą dozą pewności można stwierdzić, że nie pochodzą one z najnowszej płyty. Obiektywnie więc, mimo, że na Automaton'ie znajduje się kilka wartych zagrania perełek, to jednak przez wzgląd na wspomniane okoliczności oraz na fakt, że grupa występuje u nas dość rzadko i ma względnie mały i raczej starawy fanbase, uważam pominięcie go za dobre wyjście z sytuacji. Osobiście jednak nie obraziłbym się, gdyby wpleść tam jeszcze takie Cloud 9 lub Superfresh. Brakło mi też czegoś więcej z płyty Rock Dust Light Star. Rewelacyjnie brzmiące na żywo All Good in the Hood jedynie rozbudziło apetyt, ale na tym się niestety skończyło. Z wielkich nieobecnych warto również wspomnieć o Supersonic. Z drugiej strony dawno nic mnie tak nie ucieszyło, jak zagrane na bis Deeper Underground. Była moc! No i Runaway, które nuciłem w głowie przez cały dzień jeszcze przed koncertem. Podsumowując, setlista bardzo mi siadła, a dodatkowo nie było na niej praktycznie żadnych słabych punktów i na pewno każdy dostał coś pod siebie.

Pod względem artystycznym show stał głównie muzyką wykonywaną na żywo i doprawioną ze smakiem elektroniką. Rob Harris funky zagrywkę ma opanowaną do perfekcji. Reszta szerokiego składu zespołu również miała mnóstwo czasu na solowe popisy. Oprawa świetlna i wizualna nie odwracała uwagi niepotrzebnym efekciarstwem. Liczył się tylko funk. Jedynym wyróżniającym się bajerem była oczywiście korona Jay'a. Pamiętam, jak zobaczyłem ją pierwszy raz na zwiastunie nowej płyty i pomyślałem: wow… bajer. Futurystyczne, obsypane diodami cacuszko z elektronicznie sterowanymi, rozpościerającymi się lotkami. Fajnie było zobaczyć to na żywo i mimo, że dość często sprawiała problemy (w pewnym momencie praktycznie połowa lotek odmówiła posłuszeństwa), to jednak robiła robotę. Symbol Jamiroquai przekształcony pod styl nowego krążka.

Po ponad dwóch godzinach tańca i zabawy czułem się szczęśliwy i totalnie wyczerpany. JK również wydawał się być zadowolony z show. Trzeba mu oddać, że solidnie się wypocił i mimo podwójnego podbródka nadal daje z siebie wszystko na scenie. Kilka kilo na pewno spadło. Przez cały czas czuć było pozytywne wibracje i dobry kontakt zespołu i wokalisty z publicznością, jak również publiczności między sobą, co sprawiło, że był to koncert kompletny pod każdym względem. Nadal mam zakwasy w nogach, które wciąż przypominają mi jaki to był zajebisty wieczór. I pomyśleć, że zakup biletów był decyzją dość spontaniczną. Wystarczyłaby jedna wątpliwość więcej i nie wiedziałbym co straciłem. Prawdą jest to, że jeszcze nigdy nie żałowałem zakupu jakichkolwiek biletów na koncert, nawet tych kupionych totalnie spontanicznie. Na przyszłość zarówno sobie jak i każdemu radziłbym nie zastanawiać się długo. Inwestycja w niezapomniane przeżycia to zawsze jest dobra inwestycja.


Marcin

Lubię wąchać nowe płyty - blog o muzyce - Jamiroquai - relacja z koncertu w Tauron Arenie - Kraków 23.05.2019
23.05.2019 - Jamiroquai - Kraków - Tauron Arena (foto by me)





Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Ralph Kamiński "Młodość" - kosmiczne melodie

Teraz Polska (muzyka)